Czy maratończyk może maszerować? Przerwy na marsz w maratonie – mądra strategia czy słabość?

Czy marsz w czasie maratonu to oznaka słabości, czy taktyka? Doświadczeni biegacze słusznie postrzegają marsz, jako element treningu dla początkujących, ale niektórzy uznają przerwę marszową w biegu za oznakę słabości i zbyt krótkich przygotowań.

Jeśli masz za sobą maraton, to wiesz, że są w nim momenty, w których marzysz, by przestać biec i przejść do marszu. Ale czy dotarcie w ten sposób do mety pozwala ci nazwać siebie maratończykiem?

W tej kwestii zdania są podzielone. Jedni twierdzą, że jest to oznaka słabości, a inni wykorzystują marsz, jako zaplanowany element całego biegu.

Przerwa na marsz ma swoich gorących zwolenników, którzy twierdzą, że to świetna strategia podczas zawodów, jeśli zaaplikujesz ją w niedużych dawkach już od początku biegu, a nie dopiero wtedy, gdy opadasz z sił. Podstawowe korzyści płynące z takich krótkich przerw, już od pierwszego kilometra, podczas których po prostu się maszeruje, to przede wszystkim zmniejszenie uczucia zmęczenia i uniknięcie jego kumulacji. Lepsza jest też elastyczności głównych mięśni i zmniejsza się napięcie w ścięgnach kolanowych. Pozwalają one także zwiększyć możliwości naszych mięśni pod koniec biegu oraz zmniejszyć ryzyko kontuzji. Krótko mówiąc: będziesz w stanie przebiec więcej, czując się dużo lepiej.

Ogromnym zwolennikiem takiego podejścia jest amerykański biegacz i trener, Jeff Galloway, który opracował metodę pokonywania długich dystansów marszobiegiem. W swoich książkach przyznaje, że przebiegł już ponad 100 maratonów i w niektórych z nich korzystał z takiej biegowo-marszowej strategii. „Tytuł maratończyka był zawsze nadawany tym, którzy mierzyli odległość własnym wysiłkiem fizycznym – nieważne, czy przebywali ją biegnąc, idąc czy raczkując. Po przekroczeniu linii mety wszyscy stają się częścią elitarnej grupy. Nie pozwól, aby ktokolwiek odebrał Ci ten sukces” – mówi Jeff. Według Gallowaya, marsz może pomóc poprawić wyniki nawet doświadczonych maratończyków, pozwalając zwiększyć intensywność biegu i dzięki temu nadrobić stracony czas, bo wtedy nogi będą bardziej wypoczęte. „Nie chodzi o trening z przerwami, ale o intensywne ćwiczenia aerobowe. Wszyscy podczas drugiej części maratonu biegną wolniej, ale czasami różnica wynosi nawet 4 minuty, co bardzo negatywnie wpływa na nasze wyniki. Przeplatanie biegu marszem może pozwolić nam na przyspieszenie tempa podczas końcowych kilometrów, kiedy inni zwalniają”.

Z takim podejściem nie do końca zgadza się Jerzy Skarżyński, polski maratończyk, trener i autor wielu książek o bieganiu. „Maraton to konkurencja biegowa, a nie marszobiegowa. Aby zasłużyć na miano maratończyka powinno się przebiec cały maraton, bez przerw odpoczynkowych ma marsz” – twierdzi Skarżyński. „Żeby było jasne: nie zniechęcam do startu w maratonie tych, którzy chcą wykorzystać tę metodę. Ale uważam, że może być to pierwszy etap na drodze do pokonania tego dystansu biegiem. Porównam to trochę do wejścia na Mt Everest. Są ludzie, którzy chcą tam wejść na skróty – płacą za podwiezienie do bazy, przeniesienie sprzętu do poszczególnych obozów, są po prostu prowadzeni, czasem wręcz wciągani na szczyt. I na nim finalnie się znajdują. Ale czy chodzi o to, by być na szczycie, czy go zdobyć”- argumentuje Skarżyński. „Metoda Gallowaya została wymyślona dla Amerykanów, którzy są niecierpliwi i lubią drogi na skróty. I tą metodą można dotrzeć do mety. Ale nieodłącznym elementem maratonu są przygotowania do niego, które często są długie i mozolne. Ale nagrodą za nie jest właśnie pokonanie całego dystansu biegiem, co daje ogromną satysfakcję. I dlatego uważam, że maratończykiem jest ten, kto te 42 km 195 m pokona biegiem”.

W jednym obaj trenerzy są zgodni. Trzeba się ruszać. Dla Gallowaya osiągnięcie celu, nieważne, jaką metodą, jest motywatorem do kolejnych treningów. „Na świecie są tysiące ludzi, którzy chcą biegać, ale boją się, i słusznie, zmierzyć z dystansem. Nie mówię o maratonie czy półmaratonie. Dla wielu 10 km to kosmiczny dystans. Dzięki mojej metodzie mają szansę go pokonać. Stosowanie tej metody rozpocząłem w 1973 roku, u schyłku mojej wyczynowej kariery. Wówczas poproszono mnie, bym poprowadził szkolenie dla początkujących. Nikt z jego uczestników nie biegał, od co najmniej 5 lat. Każdemu, więc zaleciłem wpleść w treningi przerwy na marsz. Po dziesięciu tygodniach każda z tych osób pokonała bez problemów 5 lub 10 km. Największym osiągnięciem był brak jakichkolwiek kontuzji. Od tamtej pory stale tę metodę modyfikuję, a poszczególne jej formy zależą od możliwości danej grupy, od wieku, stopnia wytrenowania i paru innych elementów” – opowiada w wywiadzie dla magazynu Runner’s World.

„Marszobieganie” może nie mieści się ściśle w definicji biegania, ale jest sposobem na pokonywanie długich dystansów, kiedy perspektywa ciągłego biegu nieco przeraża lub zabraknie czasu na pełen cykl przygotowań klasycznymi metodami. Weteranom może pomóc zwiększyć przyjemność z tej aktywności, a niektórym początkującym w ogóle umożliwić zrealizowanie do tej pory nieosiągalnego celu. Praktycy tej metody przekonują, że dzięki niej odczuwane zmęczenie jest mniejsze, a regeneracja przebiega szybciej niż po przebiegniętym w całości maratonie. Podkreślają też, że poczucie satysfakcji na mecie jest takie samo bez względu na to, czy dotarło się do niej biegiem, czy marszobiegiem. I czasy też nie muszą być gorsze. Jeden z podopiecznych Gallowaya pokonał maraton w 2:28.00 (Co milę robił 15 sekundowe przerwy ma marsz).

Jerzy Skarżyński nie neguje fizjologicznych aspektów biegania przeplatanego marszem. I sam proponuje rozpoczynanie przygody z bieganiem od treningów z przerwami na marsz. Uważa jednak, że rozsądne i cierpliwe przygotowania też pozwolą ci cieszyć się bieganiem bez kontuzji, czego sam jest bardzo dobrym przykładem. I zachęca do takich przygotowań, które pozwolą przebiec cały dystans. „Czasami nasze ciało jest gotowe do takiego wysiłku, ale głowa w trudnych momentach podpowiada, by odpocząć w marszu. Jeśli nie będziemy mocno przekonani, że tylko po przebiegnięciu całego dystansu zasłużmy na miano maratończyka, to tym podszeptom ulegniemy. Ale jeśli wbijemy sobie do głowy, że jesteśmy przygotowani na taki bieg, to uda nam się przebiec maraton, bez przerw na marsz” -zachęca Skarżyński.

Metoda Jeffa Gallowaya wydaje się być najprostsza na świecie – nie jesteś w stanie biec, to maszeruj. Nie jest jednak aż tak banalna, bo żeby była skuteczna, należy przestrzegać pewnych reguł. Ale najważniejsza z nich brzmi: bieganie musi być przyjemne. Jerzy Skarżyński prawie zgadza się z tym ostatnim, ale, jak wiemy, „prawie” robi dużą różnicę. „Bieganie dla zdrowia powinno być przyjemne. I możemy, a nawet powinniśmy czerpać przyjemność i korzyści ze spokojnych marszobiegów. Ale jeśli chcemy poprawiać swoje wyniki musimy wychodzić poza strefę komfortu. Maraton to jest wyniszczające organizm doświadczenie, więc trudno, by było przyjemne. Ale przyjemne jest poczucie, że praca, którą wykonywało się przez kilkanaście miesięcy, czy nawet lat, pozwoliła nam pokonać cały dystans biegiem”.

Punkt wyjścia obu trenerów wydaje się być wspólny – ruszaj się, czerp z tego przyjemność, poprawiaj swoją formę i zdrowie. Różnica pojawia się wtedy, gdy definiują maratończyka. Czy jest nim ta osoba, które dociera do mety, niezależnie od sposobu, w jaki to robi? Czy może na miano maratończyka zasługuje ten, kto pokonuje cały dystans biegiem?

A co Ty o tym myślisz?

Marek Dudziński
wieloletni redaktor Runner’s World